Scratch, scratch i jeszcze raz scratch – tej torowej konkurencji Adrian Tekliński poświęcił w ostatnim czasie wiele – po to, aby jeszcze raz przeżyć podczas mistrzostw świata „swój dzień”. W obszernym i szczerym wywiadzie opowiedział nam o przygotowaniach do światowego czempionatu w Pruszkowie, pracy nad słabościami, szansach polskiej reprezentacji oraz sytuacji kolarstwa torowego w Polsce.
Jak przebiegają twoje przygotowania do torowych mistrzostw świata 2019?
– Tak na dobrą sprawę przygotowania rozpocząłem już pół roku temu. Przez ten czas podporządkowałem tym mistrzostwom wszystko. Start w Pruszkowie od początku był dla mnie priorytetem. Po drodze startowałem w Pucharze Świata, ostatnio jechałem też sześciodniówkę w Kopenhadze, która była dla mnie główną częścią przygotowań. Z racji tego, że jest rozgrywana na wysokich obrotach, na jakich ja zazwyczaj nie startuję, miała mnie przenieść na inny poziom. Stanowiła dla mnie dodatkowe obciążenie, ale była wpisana w plan i myślę, że zdała egzamin. Do poniedziałku [18 lutego] przebywaliśmy z reprezentacją na zgrupowaniu w Hiszpanii, gdzie wystartowaliśmy w czterech wyścigach i tym samym zakończyliśmy ten etap przygotowań. Teraz zostały już ostatnie szlify na torze. Mam nadzieję, że przepracowany w ten sposób okres przygotowawczy zaowocuje podobnie jak dwa lata temu w Hongkongu. Jeśli chodzi o mnie, to wówczas bardzo dobrze się to sprawdziło. Wierzę, że ta droga jest tą właściwą.
Od momentu powrotu do Polski „wizyty” na torze w Pruszkowie będziecie odbywać z pewnością codziennie?
– Tak, ja będę miał jeszcze po powrocie badania i później będziemy już trenować na torze. Chociaż w Hiszpanii mieliśmy ze sobą rowery torowe i ćwiczyliśmy zarówno na rowerach torowych, jak i szosowych. To również powinno zaprocentować.
Jak oceniasz swoje występy w Pucharze Świata 2018/2019? Przy czym nie mam na myśli jedynie wyników, ale także twoje samopoczucie i kwestię przetarcia przed mistrzostwami świata w Pruszkowie. W PŚ startują przecież najlepsi zawodnicy na świecie, z którymi przyjdzie zmierzyć się w Polsce.
– Właściwie w każdej rundzie Pucharu Świata startowaliśmy w innym składzie, rotowaliśmy nim, ponieważ mamy dość szeroką kadrę. W tym roku doszło do nas kilku młodych zawodników. Rzeczywiście, w tych wyścigach drużynowych i innych średniodystansowych rywalizacja odbywa się w zasadzie na olimpijskim poziomie – poprzeczka jest zawieszona bardzo wysoko. Jesteśmy zmotywowani, aby w Pruszkowie osiągnąć szczyt formy. Bazując na doświadczeniach z Pucharu Świata nie możemy sytuować siebie w kategorii faworytów do medalu w wyścigu drużynowym na dochodzenie, ale myślę, że fakt, iż będziemy ścigać się na naszym torze i przed naszymi kibicami, doda nam skrzydeł. Przynajmniej do tej pory zawsze tak było i miało to duże znaczenie.
Domyślam się, że będzie ciebie można zobaczyć oczywiście w scratchu i w wyścigu drużynowym na dochodzenie. Zgadza się?
– Tak, zgadza się, jednak moim głównym startem, na który rzucę wszystkie siły będzie scratch. Co do wyścigu drużynowego, sprawa wciąż pozostaje otwarta. Tak, jak wspomniałem mamy dość szeroką kadrę, więc trenerzy zdecydują o tym, jak obsadzą tę konkurencję. Dla mnie priorytetem jest scratch i nie ukrywam, że właśnie z myślą o tej konkurencji się przygotowywałem i to ona będzie moim głównym celem na tych mistrzostwach.
Dużo się u ciebie zmieniło od 2017 roku, kiedy to w Hongkongu zostałeś mistrzem świata w scratchu?
– Na pewno pierwszy rok po zdobyciu tytułu, kiedy to jeździłem w tęczowej koszulce był dla mnie wielkim wyróżnieniem, ale z drugiej strony stanowiło to swego rodzaju utrudnienie. Scratch jest konkurencją, w której taktyka odgrywa ważną rolę, w związku z czym często miałem tak zwane „plecy” i ciężko było mi się urwać rywalom. Tęczowa koszulka zawsze sprawia, że peleton nie chce odpuszczać zawodnika w niej jadącego. Jednocześnie jest to bardzo nieprzewidywalna konkurencja, a poziom jest bardzo wyrównany. Na mecie można być równie dobrze pierwszym, jak i ostatnim. Każdy szuka swojej szansy. Jeśli ma się dzień, że wszystko wychodzi, że każda podjęta decyzja jest tą właściwą, to wtedy jest szansa na dobry wynik. Czasami jest też tak, że dyspozycja jest bardzo dobra, ale podejmuje się niewłaściwe decyzje. Dlatego też liczę na to, że w Pruszkowie ponownie będzie mój dzień.
Po zdobyciu tego tytułu powiedziałeś w wywiadzie dla Arleny Sokalskiej z „Polski The Times”, że to złoto było okupione bólem i cierpieniem, oraz że dałeś z siebie przysłowiowe sto jeden procent. Zastanawiam się zatem, czy jest w ogóle możliwe, aby zrobić tak jeszcze raz?
– W ostatnim czasie dużo pracowałem nad sobą jako nad zawodnikiem i nad swoją mentalnością. Wiem, z czym się je start przed własną publicznością. Przedsmak tego miałem w ubiegłym roku podczas Pucharu Świata w Pruszkowie i wiem, że moje podejście do rywalizacji samej w sobie się zmieniło. Staram się otworzyć, przygotować siebie oraz organizm na duże cierpienie i głównie na tym się koncentruję. Do tego potrzebna mi była też ta wspomniana wcześniej sześciodniówka, ponieważ miała niejako przyzwyczaić mnie do tego wielkiego wysiłku. Tutaj wyścig będzie krótszy, ale mimo to nastawiam się, że trzeba będzie gryźć parkiet i że musi boleć, jeśli chce się osiągnąć bardzo dobry wynik. Za darmo niczego się nie wyrwie.
Ból i cierpienie to jedno, a druga sprawa to poradzenie sobie z presją startu przed własną publicznością.
– Zgadza się, dlatego tym razem nieco lepiej zadbałem o kwestie związane z mentalnością. Wcześniej trochę trudno było mi zachować chłodną głowę. Wywierałem na sobie dużą presję, ale w ostatnich miesiącach wiele się nauczyłem i zmieniłem swoje podejście. Będę się starał wyłączyć się i skoncentrować tylko na walce, zaś od kibiców będę czerpał pozytywną energię, która mam nadzieję pomoże podarować im później trochę radości.
Pracowałeś nad tym ze specjalistą – psychologiem lub trenerem mentalnym?
– Tak, wspomagałem się rozmowami z naszym psychologiem z kadry Darią Abramowicz. Odbyliśmy kilka długich rozmów. Ale to jest też tak, że fajnie się o tym wszystkim opowiada siedząc spokojnie przy kawie, a trochę inaczej jest, gdy przychodzi tzw. godzina zero i władzę nad nami przejmują emocje. Dlatego też staram się wyłączyć i wprowadzić organizm w tryb, w którym będzie czerpał tylko i wyłącznie pozytywną energię. I właśnie nad tym przede wszystkim pracowałem, ponieważ wiem, że fizycznie jestem gotowy. Ważne jest to, aby zarówno noga, jak i głowa zagrała. Głowa jest w pewnym sensie moją słabością. Już kilkakrotnie tak miałem, że znajdowałem się w dobrej dyspozycji, a przez to, że narzuciłem sobie zbyt dużą presję, nie dawałem rady. Działo się to w momentach, w których zaczynało boleć – po prostu podcinało mi to skrzydła. A teraz, po tych paru latach doświadczeń wiem, że musi boleć i wygra ten, kto ten ból zniesie najlepiej i będzie w stanie dać z siebie właśnie te sto jeden procent.
Mówiliśmy o tym, że do kadry przybywa świeża krew. Są chociażby młode i zdolne sprinterki Urszula Łoś i Marlena Karwacka. Zatem jakie szanse widzisz dla polskiej reprezentacji na tych mistrzostwach?
– Ja najbardziej liczę na Mateusza Rudyka, który znajduje się obecnie na kolarskim topie. Jego dyspozycja i czasy, jakie uzyskuje w Pucharach Światach są na poziomie medalu olimpijskiego. Dlatego mam nadzieję, że powtórzy to, co pokazywał podczas PŚ, a do tego coś jeszcze dołoży i poprawi rekord Polski na 200 m [w jeździe na czas na 200 m] i później w biegach wytrzyma, zachowa chłodną głowę i powalczy o medal. Jest też Szymon Sajnok, który broni tytułu i niejako automatycznie staje się naszą medalową nadzieją.
I powiedział w wywiadzie dla nas, że nie wywiera na sobie presji.
– Tak, nie wywiera na sobie presji, ponieważ funkcjonuje obecnie trochę w innym trybie. Trafił do World Touru, więc zaznał innego kolarstwa i to wbrew pozorom może mu pomóc. Presja zgubiła go w Hongkongu, gdzie był jednym z murowanych faworytów. Teraz ma zapewnioną spokojną przyszłość… Zresztą takiej ścieżki kariery, jaką ma Szymon można tylko pozazdrościć. Ale wracając do naszych reprezentantów, to nasze sprinterki faktycznie zrobiły duży postęp i teraz podczas mistrzostw świata czeka ich pierwszy poważny sprawdzian. Jestem ciekaw, jak się zaprezentują, ponieważ po raz pierwszy zmierzą się z wszystkimi najlepszymi. Mam też nadzieję, że drużyna kobiet wróci na swój poziom, ponieważ stać je na wiele. To są młode i utalentowane dziewczyny, które potrzebują odbudowania, więc gdzie mogą tego dokonać, jeśli nie w Polsce, u siebie. Trochę martwi mnie z kolei męska drużyna sprinterska. Uzyskiwane przez nich ostatnio wyniki były trochę poniżej oczekiwań, ale mam wielką nadzieję, że u nich też wszystko zagra i wrócą do swojej dyspozycji sprzed półtora roku. Nasza drużyna [w wyścigu drużynowym na dochodzenie] złamała cztery minuty, ale obecnie to może nie wystarczyć – czas poniżej czterech minut może nie dać nawet pierwszej ósemki. Zobaczymy, jak to się wszystko poukłada, bo mamy też problemy zdrowotne związane z kontuzją Dawida Czubaka. Miejmy nadzieję, że nawet ściany pruszkowskiego toru nam pomogą i będziemy w stanie jechać bardzo szybko. Oby występ tej ekipy stał się bardzo dobrym polskim akcentem!
Właśnie, poziom wydaje się być coraz wyższy. Czasy, które kiedyś wydawały się wziętymi z kosmosu, teraz stały się normą.
– Tak. 9,5-9,6 na dwieście metrów to rzeczywiście jeszcze niedawno były rezultaty z kosmosu, a teraz poniżej dziesięciu sekund jeździ dwudziestu zawodników – zdarzyły się rundy Pucharu Świata, w których tak właśnie było. To samo ma miejsce w przypadku jazdy drużynowej na czas – 3:51 dawało wygraną w PŚ. Istnieje taki mechanizm, że w ciągu ostatnich dwóch lat przed igrzyskami olimpijskimi poszczególne reprezentacje wchodzą na wyższy bieg i stąd mamy taki skok. Widać, że w kolarstwie torowym bardzo ważne są pieniądze. Najbogatsze reprezentacje inwestują w nowe technologie w poszukiwaniu sekund i je znajdują. Obserwuję to już od trzech edycji igrzysk i spodziewam się, że będzie to kontynuowane.
A ty o Tokio też myślisz?
– Tak, myślę. Wierzymy, że ta drużyna ma szansę [na start]. Mamy też omnium i madison, w których to konkurencjach, jeśli już się wystartuje, to właściwie każdy ma szansę na medal. Ale chciałbym też wspomnieć o tym, że tegoroczne mistrzostwa świata będą dla mnie wyjątkowe, ponieważ mija dziesięć lat od mojego debiutu w Pruszkowie. Wówczas byłem chyba najmłodszym kolarzem w reprezentacji. Teraz już nie będę tym najmłodszym, ale najstarszym też jeszcze nie (śmiech). Historia zatoczyła koło. Dużo się przez te dziesięć lat wydarzyło, pewnych rzeczy się nie spodziewałem, ale cieszę się, że wystartuję i będę walczył o złoty medal.
Coś być zmienił, zrobiłbyś coś inaczej? Czegoś żałujesz po tej dekadzie?
– Też się właśnie ostatnio nad tym zastanawiałem. Jestem teraz dużo mądrzejszy, więc zawsze jest tak, że gdyby człowiek mógł, to coś zrobiłby inaczej. Dziesięć lat temu byłem innym zawodnikiem i innym człowiekiem. Ale ten 2017 rok był dla mnie swoistym ukoronowaniem – może tak miało być, że wszystko to, co się wydarzyło doprowadziło mnie do tytułu mistrza świata. I tak to wszystko traktuję. Te moje burzliwe losy, przejście ze sprintu na średni dystans pozwoliło mi spełnić kolarskie marzenie [jakim jest tytuł mistrza świata]. Nie mogę zatem niczego żałować, ponieważ nie wiem, czy gdybym zrobił coś inaczej, to zdobyłbym ten tytuł. Cieszę się, że do tej pory moja kariera tak właśnie przebiegała i że coś tam mam w tym moim medalowym dorobku.
To miło słyszeć, ponieważ dla sportowca jest chyba lepiej, aby z satysfakcją i z radością spoglądać w przeszłość, a nie pełnym rozczarowania i smutku. Pozytywnie buduje raczej ta pierwsza sytuacja niż druga.
– Tak to już jest, że te trudne doświadczenia najlepiej kształtują i uodparniają na pewne rzeczy. To one uczyniły mnie twardszym, a te dobre budowały moją pewność siebie i moje podejście do sportu. Zwłaszcza w kolarstwie stosunek porażek do zwycięstw jest na korzyść tych pierwszych… no chyba, że jest się Peterem Saganem, który wygrywa hurtowo. Generalnie jednak kolarze muszą radzić sobie z porażkami, po których trzeba umieć zmotywować się do jeszcze cięższej pracy. Ta perspektywa minionych dziesięciu lat właśnie tego mnie nauczyła i mam nadzieję, że skorzystam z tego w Pruszkowie, oraz że przed własnymi kibicami zaprezentuję prawdziwego siebie.
Myślisz, że przez ostatnie dziesięć lat zainteresowanie kibiców kolarstwem torowym i wiedza o tej dyscyplinie sportu poprawiły się?
– Na pewno nie zmieniło się to wszystko na minus. Świadomość ludzi dotycząca kolarstwa torowego rośnie i z pewnością ma na to wpływ obiekt w Pruszkowie, na którym raz dzieje się mniej, raz więcej, ale generalnie dzieje się.
Więcej kolarstwa torowego pokazuje się w telewizji – Puchar Świata, sześciodniówki. To też z pewnością ma pozytywny wpływ na jego popularyzację.
– Oczywiście. Transmisje telewizyjne są kluczem do medialności. Transmitowanie mistrzostw świata i Pucharu Świata wpływa pozytywnie, choć nie znajduje się to jeszcze na takim poziomie, na jakim by się chciało, żeby było. Wiadomo, że kolarstwo torowe nie będzie w Polsce sportem wiodącym, ale świadomość, że istnieje taka odmiana kolarstwa, że mamy utytułowanych zawodników, oraz że możemy w naszym kraju organizować widowiskowe imprezy, musi istnieć. Osobiście jeśli nie przebywam na zgrupowaniu, to prawie codziennie jestem na torze w Pruszkowie i widzę, że zwłaszcza zimą coraz więcej ludzi przyjeżdża pojeździć. Nierzadko wieczorami, w jednym momencie, nawet czterdzieści osób jeździ. Na taki widok aż serce rośnie! To na pewno wpływa na pozytywny odbiór kolarstwa torowego i właśnie w taki sposób trzeba uczyć ludzi tego sportu. Warto też sięgnąć po przykład sześciodniówek, na które przychodzi dziesięć tysięcy ludzi, aby jednocześnie bawić się i oglądać kolarzy. Marzy mi się coś takiego w Pruszkowie. Może nie od razu sześciodniówka, ale jakaś profesjonalnie zorganizowana, komercyjna impreza.
Powiedziałeś o uczeniu większych rzeszy kibiców kolarstwa torowego, a ja myślę, że drogą do tego może być też uświadomienie im, że szosa z torem świetnie się zazębia. Wystarczy powołać się na słowa Roda Ellingwortha, trenera Marka Cavendisha z czasów British Cycling, który powiedział, że „Cav” bez toru nie byłby takim samym sprinterem.
– To prawda. Wielu utytułowanych kolarzy z dzisiejszego zawodowego peletonu ma za sobą mocne epizody na torze. Chociażby każdy Australijczyk czy właśnie Mark Cavendish, który na igrzyskach w Rio zdobył srebrny medal [w omnium], pokazując, że to w niczym nie przeszkadza. Mamy też Elię Vivianiego, mistrza olimpijskiego [w omnium], który chce się ścigać na torze i widać, że sprawia mu to ogromną frajdę. Jest to inne kolarstwo, z inną specyfiką, ale bardzo widowiskowe i interesujące. Właśnie na przykładzie między innymi wyżej wymienionych kolarzy trzeba starać się przekazać, że tor przyciąga szosowców.
Można też wspomnieć zwycięzcę Paryż-Roubaix i Ronde van Vlaanderen Nikiego Terpstrę czy kolarza Deceuninck – Quick Step Iljo Keisse, którzy właściwie co roku jesienią czy zimą startują w sześciodniówkach. Poza – nie ukrywajmy – korzyściami finansowymi mają okazję solidnie potrenować w dobrych warunkach, a nie w deszczowych, zimnych i wietrznych krajach Beneluksu.
– Zgadza się. Sześciodniówki są rozgrywane z taką intensywnością, że trudno nawet znaleźć wyścig szosowy, który zbliżyłby się charakterystyką do tych zawodów. Czasami nawet przez siedemdziesiąt pięć minut trzeba jechać bardzo, bardzo mocno. Zatem zarówno pod względem treningowym, jak i komercyjnym to są świetne zawody.
Niedawno pożegnaliśmy Zbigniewa Szczepkowskiego, którego znałeś, chociażby z drużyny BGŻ, do której cię zaprosił. Poproszę ciebie o wspomnienie jego osoby.
– Zbigniew Szczepkowski był dla mnie szczególną postacią, ponieważ był człowiekiem, który uwierzył we mnie jako pierwszy. Widział, że ja, czyli ważący dziewięćdziesiąt kilogramów człowiek sprintu ma coś w sobie i że może coś tam osiągnąć na szosie. Zresztą on sam był kolarzem torowym, więc znał się na tym. Właściwie na podstawie samych odczuć dał mi szansę i dzięki temu, że trafiłem do drużyny BGŻ nastąpił w mojej karierze przełom. Właściwie prosto z toru, bez żadnego specjalnego przygotowania trafiłem pod jego skrzydła i miałem szansę zasmakować kolarstwa szosowego. To był też mój początek ze średnim dystansem na torze, zatem jego osoba miała ogromny wpływ na moją karierę. On doskonale o tym wiedział, ponieważ śledził moje poczynania i dość często się widywaliśmy. Jeszcze niedawno widzieliśmy się na torze [w Pruszkowie], dlatego jego śmierć jest dla mnie wielkim szokiem. Z pewnością nikt nie spodziewał się takiej informacji. Myślę, że to wielka strata dla kolarstwa. To była postać nietuzinkowa. Tak zakręconego na punkcie kolarstwa człowieka nie poznałem i myślę, że już nie poznam. Reprezentował starą kolarską szkołę, która polegała na twardym chowie, ale była skuteczna. Wielu znakomitych kolarzy przeszło przez jego ręce i na pewno wszystkim pana Zbigniewa będzie brakowało.
Rozmawiała Marta Wiśniewska