Oglądanie mistrzostw ze śródtorza ma mnóstwo zalet. Można być naprawdę blisko, słyszeć pokrzykiwania zawodników, czuć pęd powietrza przejeżdżającej grupy, stanąć tuż za trenerem. Tylko w końcu zaczyna się kręcić w głowie. W lewo.

Mateusz Rudyk właśnie przegrał szansę na walkę o złoto. Z Harrie Lavreysenem. Więc finał rozegrają między sobą dwaj Holendrzy. Holenderski hymn już tu słyszałam kilkakrotnie. W ogóle z muzycznego punktu widzenia to, szczerze mówiąc, jest dość monotonnie. Na zmianę hymn holenderski i australijski przeplatane czasem francuskim, angielskim czy włoskim. Polskiego na razie niestety nie grali. Za to na trybunach – wręcz przeciwnie. Doping polskich kibiców słychać doskonale. Pięknie nauczyli się dziękować za wysiłek nawet w razie niepowodzenia. Chociaż – skoro jesteśmy przy dźwiękach – Holendrzy nam nie ustępują. Są na trybunach tradycyjne kolarskie pomarańczowe plamy składające się w dużej części z całkiem dojrzałych osób. Jedna grupa podnosi do góry dwie flagi – na pierwszej napisane jest JEFFREY, na drugiej SHANNE.

To 13-osobowa grupa Holendrów, którzy przyjechali kibicować swoim bliskim. Taka rodzinna wycieczka: mama, tata, ciotka, bracia i sąsiedzi Hooglanda, który zaraz będzie walczył o złoto oraz mama, brat z dziewczyną i jej mamą Braspennincx, która zaraz będzie startowała w ćwierćfinałach keirinu. Jeśli doping kibiców daje jakieś superdoładowanie, to oni na pewno mogą na nie liczyć.

Gorzej pod tym względem mają tacy na przykład Węgrzy. Nie bardzo kolarska nacja więc i kibiców nie widać. W strefie dziennikarskiej są dwie osoby w bluzach z napisem Hungary. To przedstawiciele Węgierskiego Komitetu Olimpijskiego. Laszlo Ballasy mówi mi, że przyjechali tu, żeby obserwować trzech swoich zawodników – jeden z nich zbiera punkty do olimpijskiego startu. Z trudem. Choćby dlatego, że na Węgrzech nie ma toru, trzeba jeździć trenować do Austrii…

Słyszę głośny stuk – w kolejnym ćwierćfinale keirinu upada zawodniczka z Hong Kongu. Biegną ratownicy z noszami, ale ona wstaje. Bierze rower na ramię. Ostatnie 60 m przechodzi po torze. Przy klaszczącej na stojąco widowni przekracza linię mety. Bardzo cenię te obrazki o ponadsportowym znaczeniu.

Ale nie ma czasu na rozmyślanie. Robi się zamieszanie. Madison! Z akcentem na mad… zupełne szaleństwo! Kolarze do siebie krzyczą, jadą całą szerokością toru, publiczność robi piękną dźwiękową falę podążającą za Polakami, sędziowie jakimś cudem dają radę śledzić kto jest na prowadzeniu i co chwilę dzwonią dzwonkiem. Mam wrażenie, że permanentnie trwa punktowane okrążenie.

Po drugiej stronie podium spokój i relaks. Każdy ma swój sposób na odpoczynek. Holendrzy po wysiłku kręcą kółka z podczepionym urządzeniem z tlenem, Brytyjka roluje biodro, ktoś całkiem wyłączony słucha muzyki, ktoś zajada ryż z miodem, a lekarz polskiej reprezentacji rozwiązuje krzyżówki…

Madison się kończy. Na chwilę wszystko przycicha. Nagle całe trybuny podnoszą ręce do góry – jest medal! Mateusz wywalczył brąz!

P.S. Jeffrey Hoogland zdobył srebro, a Shanne Braspennincx skończyła rywalizację na 5. miejscu. Muzycznie wygrał hymn Holandii.

Poprzedni artykułMateusz Rudyk: „Cel minimum wykonałem”
Następny artykułEkspert od pomiaru czasu w Tissot Timing: „Jeśli zrobię błąd, zobaczy go cały świat”
Monika Probosz
Lubię szukać głębszego sensu w codziennych wydarzeniach. Bardzo chętnie w kolarstwie, a raczej w jego okolicach. Uwielbiam dzielić się tym, co tam odkryję. Na co dzień współpracuję z organizacjami pozarządowymi przy różnego rodzaju projektach społecznych. Tam szukam tego samego.